Ulubione wiersze

Collapse
X
 
  • Czas
  • Pokaż
Clear All
new posts
  • SweetChocolatte
    Erotoman
    • Jan 2014
    • 392

    Ulubione wiersze

    Zauważyłam, że kiedyś był podobny temat. Macie swoje ulubione wiersze? Takie, które budzą w was dreszcz emocji, przywracają wspomnienia...

    Mi dziś po głowie chodzi jeden z nich, mniejsza o powód:

    Mojej matce

    Tak chciałbym ujrzeć Cię promienną:
    jak w oknie pośród pelargonii uśmiechasz się do przechodzących,
    "Szczęść Boże" - pozdrawiają Cię znajomi.

    Idziemy łąką ramię w ramię,
    zrywasz na bukiet kwiaty najpiękniejsze,
    a na ustronnej cichej ławce
    czytamy wspólnie wiersze.

    Potem wracamy hojnie obdarowani
    muzyką świerszczy, bławatkowym niebem?
    Tak chciałbym ujrzeć Cię promienną,
    szczęściem z Tobą łamać się jak chlebem.
    Józef Baran
    Nie oglądaj si za siebie, bo Ci z przodu ktoś przy****e
  • Catalleya
    Gwiazdka Porno
    • Jan 2013
    • 1733

    #2
    Leśmian Bolesław

    W malinowym chruśniaku


    W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
    Zapodziani po głowy, przez długie godziny
    Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
    Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.

    Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
    Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
    Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory
    I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.

    Duszno było od malin, któreś, szapcząc, rwała,
    A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
    Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
    Owoce, przepojone wonią twego ciała.

    I stały się maliny narzędziem pieszczoty
    Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
    Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
    I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.

    I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
    Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
    Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu,
    A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.

    Skomentuj

    • roz34
      Erotoman
      • Jun 2010
      • 485

      #3
      A mogę być dwa? Kofta i Świetlicki

      Kiedy się dziwić przestanę
      Gdy w mym sercu wygaśnie czerwień
      Swe ostatnie, niemądre pytanie
      Nie zadane, w połowie przerwę

      Będę znała na wszystko odpowiedź
      Ubożuchna rozsądkiem maleńkim
      Czasem tylko popłaczę sobie
      Łzami tkliwej i głupiej piosenki

      By za chwilę wszystko zapomnieć
      Kiedy się dziwić przestanę
      Kiedy się dziwić przestanę
      Będzie po mnie

      Kiedy się dziwić przestanę
      Zgubię śpiewy podziemnych strumieni
      Umrze we mnie co nienazwane
      Co mi oczy jak róże płomieni

      Dni jednakim rytmem pobiegną
      Znieczulone, rozsądne, żałosne
      Tylko życia straszliwe piękno
      Mnie ominie nieśmiałą wiosną

      Za daleko jej będzie do mnie
      Kiedy się dziwić przestanę
      Kiedy się dziwić przestanę
      Będzie po mnie

      Kiedy się dziwić przestanę
      Lżej mi będzie i łatwiej bez tego
      Ścichną szczęścia i bóle wyśmiane
      Bo nie spytam już nigdy - dlaczego?

      ------------------------

      no, proszę sobie wyobrazić:
      marzec albo kwiecień.
      hm... raczej marzec.
      wieczór.

      spotykam j.p - jest pijany jak świnia
      a ja jestem trzeźwy- jak świnia

      idziemy na kawę
      on - między morzem wódki, a powrotem do domu
      ja - pomiędzy kłótnią z jedną kobietą,
      a rozmową z drugą, która być może także się przerodzi w kłótnię
      siedzimy więc w knajpie
      choćbym się nawet bardzo skupił,
      nie pamiętam w jakiej

      on między wódką a powrotem do domu,
      ja pomiędzy kłótnią...

      i nagle on, wskazując mi jakieś dwie
      siedzące przy sąsiednim stoliku
      proponuje byśmy się do tych dwóch przysiedli

      a ja mówię
      daj mi spokój
      ja nie mam ochoty
      ja to *******ę
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      pomiędzy kłótnią z jedną kobietą,
      a rozmową z drugą, która być może także się przerodzi w kłótnię
      ja nie mam ochoty
      ja to *******ę
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym

      więc rezygnuje, siedzimy w tej knajpie
      i rozmawiamy o czymś, o literaturze
      być może nawet o kobietach

      on się trzyma nieźle, chociaż jest pijany jak świnia
      ja się nieźle trzymam, chociaż jak świnia trzeźwy jestem

      deszcz zaczyna padać
      i nagle on, wskazując znowu te dwie
      mówi
      zobacz, to się nieźle składa
      ich dwie, i nas dwóch
      dosiądźmy się do nich
      a ja mówię
      daj mi spokój
      nie mam ochoty
      jestem dziś w nastroju
      nieprzysiadalnym
      ja to *******ę
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      pomiędzy kłótnią z jedną kobietą
      a rozmową z drugą
      ja nie mam ochoty
      ja to *******ę
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym

      tak się czasami zdarza
      że jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      tak się zdarza zazwyczaj
      że jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      siedzę sam przy stoliku
      i nie mam ochoty
      dosiąść się do was
      choć na mnie kiwacie
      ja to *******ę
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      ja proszę pana to *******ę
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      s********j gnoju!
      dziś jestem w nastroju
      nieprzysiadalnym
      fan minetki

      Skomentuj

      • DSD
        Perwers
        • Jan 2010
        • 1275

        #4
        Długi ale zamieszczam bo jeden z moich ulubionych - wspaniała wizja podróży poza krainę kontrolowaną przez nauki ścisłe

        Bolesław Leśmian
        Eliasz

        Wziął go wicher i uniósł na ognistym wozie.
        Leciał rozzuchwalony w powietrzu i w grozie,
        Płaszcz swój zrzucił na ziemię, by z wyżyn rozstania
        Płaszczem ziemi dosięgnąć na znak pożegnania.

        I odtąd już go nigdy na ziemi nie było.

        Wszechświat stał mu się błędną wokół bezmogiłą.
        Ledwo skrzyć się nadążył rozbłyskaniec boży,
        By światłem zmuskać stada zdziczałych bezdroży.
        W twarz go biły obłoków wzburzone jaśminy,
        Wóz miotał w byle wieczność ognia rozprószyny,
        A on patrzył w to tylko, co w dal się rozwidnia,
        I górując - dołując, mknął, jak śród białydnia!
        Jęczała Nieskończoność, kół miażdżona złością,
        A gwiazdy rozpaczały nad Nieskończonością!

        Zezem spojrzał na Wenus, w jej śmigłe zaświaty,
        Gdzie się gęstwił do lotu ptak żywcem liściaty,
        Co zaledwo się różnił od dębów i sosen
        I tą właśnie różnicą leciał w sen-pierwosen.
        Prażywicznych wybroczyn leśne ustoiny
        Wywiały czad istnienia w pobliża męt siny,
        I mroki, woń ożywczą węsząc bezrozumnie,
        Zaroiły się wokół wroniście i tłumnie.
        A prorok przetarł oczy i przynaglił biegu.

        Rozpędzony na zawsze w tę noc bez noclegu
        Saturn, niebem zdyszany, dniał w nurtach ciemnoty
        I biegł ścieżką domyślną - niepochwycień złoty.
        I Jowisz jak tęczowa przewinął się plucha,
        I Neptun jak cienista przemknął zawierucha -
        A wóz boży, płomienie rozchyżywszy czujne,
        Minął słońca podwójne i słońca potrójne
        I brnął w gąszcz, gdzie z nicością zmieszane na poły,
        Włóczą się niedowcieleń pełzliwe męcioły.

        Tu właśnie samo z siebie wyłonione śnisko,
        Mgłami się ocierając o wieczność pobliską,
        Lęgło w chorym przezroczu jadowitą chatę
        Z oknami rozwartymi na śmierci poświatę,
        A niczyje i nikim nie będące ciało
        Do jej progów omylnym łbem się przyśniwało,
        By wygoić ich kurzem od dołu do góry
        Rozjątrzoną bezdomność chciwej szczęścia skóry.

        Tu tkwiły włóczyzmory, w swym konaniu zwinne,
        Pstrocinami złych ślepi migotliwie czynne,
        Strawione zaraźliwym liszajem niebytu,
        A łase na ułonmą podobiznę świtu...
        Tu mgławice dłużyły rąk wyłudę białą
        W schłon próżni, gdzie się dotąd nic jeszcze nie stało -
        Strzęp świata, zdruzganego na prochy w przestworzu,
        Bławatkował zadumą o świetlącym zbożu...

        Ale prorok, w tęsknoty zapodziany trudzie,
        Nie zważał na to rojne w niebiosach bezludzie
        Upojony tchem mgławic, zwycięsko rozpędny,
        Wsparty o krawędź wozu, a sam - nadkrawędny
        ścigał bezkres i piersią czuł radość pościgu.
        A gwiazdy, drobniejące za nim w okamigu,
        I światy, co we wprawnym kołują obłędzie,
        I to życie, co pragnie trwać zawsze i wszędzie,
        I ziemskiego pobytu krzątliwa śródzielność,
        świat i zaświat i dusza - śmierć i nieśmiertelność -
        Wszystko zbladło, zmarniało w wyżynnym wspomnieniu.
        Jak sen, co śnić się nie chce, a śni się wbrew chceniu.

        A właśnie uwikłany w czepliwym obłoku
        Trup anioła, przelatał z bielmem śmierci w oku.
        Dziwny zdał się w pobliżu ogrom tego ciała
        I małość pustej śmierci, co w nim wciąż malała.
        Skrzydłami się w pozgonny żal nad sobą śnieżył,
        Coraz wyżej ulatał coraz wyżej nie żył!

        Stąd już blisko do Boga! Już Eliasz zobaczył,
        Jak Bóg Smugą świetlistą w chmurze się zaznaczył.
        Oczom była dostępna tej Smugi połowa,
        Resztę, blednąc, zgadywał, a Bóg rzekł te słowa
        - "Chcę ci wyznać to, czego nie wyznam nikomu.
        świat mój mija się ze mną! źle mi w moim domu!
        Mogłem niegdyś przymusić nicość jeszcze młodą
        Do uśmiechu w mrok inny! Mrok nie był przeszkodą...
        Gdybym dał inny rozkaz, innych snów narzędzie,
        Czy byłoby inaczej, niż jest i niż będzie ?. . ."

        - "śniłem o tym - rzekł prorok. I posłuszny słowu -
        śniłem`` - powtórzył ciszej, a Bóg mówił znowu
        - "życiem tworzył! ,Tak, właśnie! Nieodparte życie !
        Na gwiazdach, na dnie jezior, na pagórów szczycie,
        W lwich paszczękach, w kłach wężów i w snu pozawzroczach,
        W jamach krecich, w łzach ludzkich, i w wargach i w oczach,
        Nawet w miazgach padliny, w tumanach bez treści
        Jeszcze coś się mocuje, krząta i szeleści!
        Cóżem jeszcze mógł czynić ? Jaką wybrać drogę ?
        To - wszystko. Twór skończony. Nic nad to nie mogę!"

        I głos rozległ się echem i zamilkł niebawem.
        Eliasz głosu Bożego słuchał mimopławem,
        Ale biegu nie zwalniał. - "Smugo! - szepnął - Smugo!
        Niech Cię z chmur tym imieniem wygarniam niedługo,
        Nim zgaśniesz! .. . A gdy zgaśniesz, znowu powiem: Boże!
        Nie wiem, gdzie Twoje brzegi, a gdzie znoje morze ?
        Lecz wiem, żem policzony pomiędzy Twe ptaki
        Chcę lecieć w Twoją przyszłość! O, daj mi lot taki!"
        Zaiskrzyła się Smuga - i mrok bez oporu
        Przyjął skrę... Coś błysnęło w pamięciach przestworu,
        Lecz nastała ta cisza, co nic nie pamięta.
        Słychać było, jak czas się po gwiazdach wałęta...

        I rzekł Bóg: - "Chciałbym ciebie zachować zazdrośnie
        Mym niebiosom. - Spójrz! Wszechświat ma się już ku wiośnie !"

        Eliasz z wozu wynurzył swą pierś i urwiście
        Zwisł nad głębią i dłonie w przód rozwiał, jak liście,
        I tak trwał, niby nagła mroków uroślina,
        Co pnączem swego ciała w bezmiary się wspina,
        I wargami zmacawszy chłód gwiezdnych przezroczy,
        Do Boga wzwyż i na wprost mówił w cztery oczy:
        "Tak, mogło być inaczej ! Słowa śmiesznie złote
        Dla zbłagania ciemności! Chcę iść w tę Innotę,
        Chcę być tam, gdzieś nie bywał! Chcę walczyć sam na sam!
        Niech czuję, że zwyciężam, lub wiem, że wygasam!
        Chcę wzburzoną swobodą przekroczyć mą dolę!
        Puść mię tam - w bezbożyznę! Puść - na wolną wolę!

        Postroń wszystko, co było! Nie poskąp mi lotu!
        Już - z Tobą! . . . Już - bez Ciebie! . . . Nie żądaj powrotu!"
        Smuga zgasła, i Eliasz wziął jej Zmrok za zgodę.
        Wiatr pobruździł głąb nieba, jak jeziorną wodę,
        A on pędził naoślep i Zgasłą ominął.
        Wolny, Bogu zbyteczny - sam teraz popłynął
        Wyżej i niebezpieczniej w ten zmierzch ponadniebny!
        Gdzie już nie ma stworzenia i Bóg - niepotrzebny!

        Wszechświat skończył się... w oczach, niby gwiazd utrata,
        Utkwiła mu ta nagła skończoność wszechświata.
        Zmógł się z lotem ostatnią swych pragnień bezsiłą.

        I odtąd już go nigdy w wszechświecie nie było.

        Wóz się zachwiał. Skry jego, niby ślepie wilcze,
        Lśniły, przejrzawszy na wskroś zamysły tubylcze.
        I spełniło się:.. Eliasz czuł przez jedną chwilę,
        Ze spełniło się właśnie... I czuł tylko tyle...
        Pochłonęła go drętwa i pilna Ciszyzna.
        Wiedział, że Bóg - daleko - że nic mu nie wyzna.

        Dreszcz lęku w nim zanikał raz jeszcze - raz jeszcze -
        I wstrząsnęły nim obce ciału przeciwdreszcze.
        Czekał, do jakich mroków pierś chętną dołoni?
        Dłoń wyciągnął w niewiedzę... Lecz minął czas dłoni!
        Rozwarł oczy... Czas oczu minął niepochwytnie!
        Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie.
        Dróg, nie było, więc drogi na pewno nie zmylił,
        I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił,
        By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia
        Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia!
        'Jeszcze nigdy w historii tak wielu nie miało do powiedzenia tak niewiele' (o Internecie znalezione w Internecie)

        Skomentuj

        • titanum_o3
          Banned
          • Nov 2014
          • 14

          #5
          Mój to chyba ten Juliana Tuwima pt "Całujcie mnie wszyscy w dupę". Urzekł mnie swoją fikuśnością

          Skomentuj

          • Adiliswing
            Świętoszek
            • Aug 2013
            • 10

            #6
            Fredro Aleksander

            Baśń o trzech braciach i królewnie

            Mrok wieczorny, - babcia siwa
            przy kominku głową kiwa.
            Nos jak haczyk, - okulary,
            Coś tam mruczy babsztyl stary.
            Snuje bajdy niestworzone,
            O królewnie ****olonie,
            O trzech braciach jak niewielu,
            O matuli ich z burdelu,
            Opowiada stare dzieje...
            A na dworze wicher wieje.

            Siądźcie społem panny, smyki,
            Młodojebce, stare pryki
            I nadstawcie dobrze uszy!
            Choć na polu śnieżek prószy.
            W domu ciepło i wygodnie...
            Zostaw pan w spokoju spodnie!
            Bo zawołam zaraz Mamy!...
            Sza! Uwaga! Zaczynamy!

            Za morzami, za rzekami,
            Za lasami, za górami,
            Żył przed bardzo wielu laty,
            Król potężny i bogaty,
            Dobrotliwy, szczodrobliwy,
            Ale bardzo nieszczęśliwy,
            Ciągle smutny i zmartwiony
            Z winy córki ****olony,
            Co choć bardzo piękna, miła,
            Lecz... nadmiernie się ****iła.

            A dawała bez wyboru
            I rycerzom, panom dworu,
            I kucharzom, i kuchcikom,
            Giermkom, ciurom, pisarczykom,
            Na leżąco, na stojaka,
            W dupę, w cycki i na raka.
            Czy na dworze, czy w salonie,
            Czy w klozecie, czy na tronie,
            W każdej chwili, w każdym czasie
            Wciąż myślała o kutasie.

            Próżno mówił jej król stary,
            Że we wszystkim trzeba miary,
            Nie wypada bowiem pannie
            Dawać dupy bezustannie.

            Na nic się to wszystko zdało,
            Wciąż jej ***** było mało
            I na całym króla dworze
            Nikt chędożyć już nie może.
            Wszyscy byli roz****ni.
            Nawet księżą kapelani.
            Raz ją tak swędziała dupa.
            Że zgwałciła aż biskupa,
            A gdy ten ją zdupczył marnie
            - Poszła dawać pod latarnię.

            Aż do tego doszło wreszcie,
            że z burdelów wszystkich w mieście
            Od *****skiej całej nacji
            Przyszły ****y w delegacji.
            Ta najbardziej roz****na,
            Padłszy przed nim na kolana,
            Z trudem tłumiąc rzewne łkanie
            Rzekła: "Królu nasz i Panie!
            Ty panując od lat wielu
            Ojcem byłeś dla burdelu.
            Burdelowy cech upada
            ****om grozi dziś zagłada!
            Upadają obyczaje!
            Twoja córka dupy daje!
            Na ulicy bez pieniędzy,
            Przez co wpycha nas do nędzy.
            Nikt nas dziś już nie *******i,
            Bo darmochę każdy woli!
            A więc najjaśniejszy panie,
            Sprawiedliwość niech się stanie!"

            Król na łzy *****skie czuły,
            Kazał dać ze swej szkatuły
            Każdej ****ie po dukacie...
            Po czym zamknął się w komnacie
            W nocy zaś przywołał swego
            Astrologa nadwornego,
            By ten patrząc w gwiezdne szlaki
            Znalazł wreszcie sposób jaki,
            By królewnę można było
            Dobrowolnie, czy też siłą
            Wrócić znów do cnoty granic,
            A gdy to się nie zda na nic,
            Niech przynajmniej w swojej sferze
            Obłapników sobie bierze...

            Więc astrolog wziąwszy lupę,
            Zajrzał raz królewnie w dupę,
            Dwakroć cyrklem ****ę zmierzył,
            Po czym zamknął się w swej wieży.
            Tak był w pracy pogrążony,
            Taki przy tym roztargniony,
            że szukając prawdy na niebie
            W roztargnieniu srał pod siebie.
            Kręcił, wiercił teleskopem,
            Wreszcie wrócił z horoskopem
            I rzekł: "Smutną wieść, niestety
            objawiły mi planety,
            Że królewny nic nie wstrzyma.
            Na jej szał lekarstwa ni ma!
            Chyba, że się znajdzie jaki,
            Tęgi ****k nad ****ki,
            Który ją tak zerżnie pięknie,
            Że królewnie picza pęknie!
            Żywym ogniem się zapali,
            Na kawałki się rozwali.
            Wtedy będzie ****olona
            Z czaru swego wyzwolona!
            I znów stanie się prawiczką
            Z malusieńską, ciasną piczką."

            Król, choć płakał ze zmartwienia,
            Zamknął córkę do więzienia,
            By się więcej nie puszczała.
            Tam codziennie dostawała,
            Prócz świetnego utrzymania,
            Tysiąc świec do brandzlowania,
            Wazeliny beczkę całą...
            Lecz jej tego było mało.
            Ciągle płacze, ciągle krzyczy:
            To za mało dla mej piczy!</p>
            Wszystkim było ogłoszone
            Że kto zbawi ****olonę
            Ten dostanie ją za żonę
            I podzieli się królestwem
            by raz skończyć z tym *****twem...

            Więc zjeżdżają się ****cze,
            Czarodzieje, zaklinacze,
            I rycerze, królewicze,
            By królewnie zerżnąć piczę!
            Każdy swoich sił próbuje,
            Lecz choć tęgie mieli *****
            Na nic się to wszystko zdało,
            Bo królewnie wciąż za mało.

            Król gdy widział co się dzieje
            Stracił całkiem już nadzieję,
            Płakał, martwił się dzień cały
            Aż mu jaja posiwiały
            Bo już siwy był na głowie.

            ...A tymczasem heroldowie
            Wieści dziwne rozgłaszali
            Coraz dalej, dalej, dalej...
            Aż dotarły hen daleko,
            Gdzie za siódmą górą, rzeką,
            Stała sobie mała chatka,
            W niej mieszkała stara matka
            Wraz z synami swymi trzema,
            Którym równych w świecie nie ma.

            Każdy dzielny, tęgi, zwinny,
            ale każdy z nich był inny
            I w tym nie ma nic dziwnego:
            Każdy z ojca był innego,
            Bo w młodości swojej czasie
            Matka strasznie puszczała się.
            Była stróżką przy burdelu
            I kochanków miała wielu.

            Syn najstarszy miał **** długi
            I gruby na kształt maczugi,
            A po bokach jego były
            jak postronki - grube żyły,
            Jakieś sęki, jakieś guzy -
            Jaja miał jak dwa arbuzy!
            A że ciągle mu bez mała
            ta ogromna pyta stała,
            *****gromem go nazwano.

            ****oliza nosił miano
            Syn następny, bo lizanie
            Stawiał wyżej nad ****nie,
            I nie było mistrza w świecie,
            Co by sprostał mu w minecie.

            Cieszą matkę takie dzieci,
            Lecz niestety - smuci trzeci,
            Który rodu był zakałą,
            Bo miał kuśkę całkiem małą,
            A cieniutką na kształt glizdy
            I nie palił się do ****y.
            Dobrze, gdy z matczynej woli
            Raz na miesiąc po*******i.
            A że mało tak obłapia,
            Bracia mieli go za gapia.
            No i matka nawet czasem
            Nazywała go Głuptasem.

            Tak im słodko życie idzie,
            Ani w zbytku, ani w biedzie.
            Starsze bowiem dwa chłopaki
            Zarabiali w sposób taki,
            że pobożne, starsze panie
            Brały ich na utrzymanie.
            A i matka, chociaż stara,
            Też dawała za talara.
            Tylko trzeci syn - wyskrobek
            Wypinał się na zarobek.
            Że nie udał się niewiastom,
            Dawał dupy ******stom
            I ku wielkiej matki złości
            Nie brał nic od swoich gości...

            Tak im się więc dobrze żyło,
            I wygodnie, dobrze, miło.
            Aż dotarła i w ich strony
            Wieść o losie ****olony.
            Na zarobek więc łakoma
            woła matka *****groma
            I tak rzecze: "Ty, mój synu
            Idź! Dokonaj tego czynu!
            Gdy s*******isz ****olonę
            To dostaniesz ją za żonę.
            Pół królestwa twoim będzie!
            Tak królewskie brzmi orędzie."

            Syn usłuchał rady matki.
            Zaraz włożył czyste gatki.
            Wymył ***** - i bez zwłoki
            Raźno ruszył w świat szeroki...
            A gdy przybył do stolicy,
            Zaraz poszedł do ciemnicy
            Gdzie się świecą, rozkraczona,
            brandzlowała ****olona.

            Pyta dębem mu stanęła,
            Więc się ostro wziął do dzieła
            I za pierwszym sztosem leci
            Błyskawicznie drugi, trzeci,
            Czwarty, piąty - aż nareszcie
            Wyrżnął sztosów tysiąc dwieście
            I utracił siłę całą -
            Lecz królewnie wciąż za mało!
            Tak był potem osłabiony,
            Że zleźć nie mógł z ****olony,
            Aż musiały dworskie ciury
            Ściągnąć go za dupę z dziury,
            I zanieśli omdlałego,
            Do szpitala zamkowego.

            A królewna ciągle krzyczy,
            Że to mało dla jej piczy!

            Prędko, prędko baśń się baje,
            Nie tak prędko kutas staje,
            Baśń się baje, czas ucieka,
            *****groma matka czeka,
            W końcu martwić się zaczyna -
            Że nie widać s****ysyna...

            Aż ją doszły straszne wieści...
            Powstrzymując łzy boleści,
            ****oliza do się wzywa
            I w te słowa się odzywa:
            - "Bratu, rzecz to nie do wiary,
            Nie powiodły się zamiary.
            Kutas zmarniał mu, niestety -
            Idź więc ty, spróbuj minety!"

            I ****oliz wnet bez zwłoki,
            Ruszył prędko w świat szeroki.
            W końcu zaszedł do stolicy.
            Tam się udał do ciemnicy,
            Gdzie się świecą, rozkraczona,
            Brandzlowała ****olona.

            Zaraz ją za piczę łapie
            I minetę tęgo chlapie
            Język jego na kształt węża
            To się spręża, to rozpręża,
            To się wije jak sprężyna,
            W ****ę wwiercać się zaczyna,
            To po wierzchu, to od środka.
            Kręci na kształt kołowrotka,
            To się zwija znów jak fryga,
            że gdy patrzeć - w oczach miga.
            Doba tak za dobą mija,
            On jęzorem wciąż wywija.
            Lecz z nim także to się stało
            Że utracił siłę całą.
            Więc i jego dworskie ciury
            ściągnęły za dupę z dziury,
            I wyniosły omdlałego,
            Do szpitala zamkowego.
            A królewna ciągle krzyczy,
            Że to mało dla jej piczy!

            Prędko, prędko baśń się baje,
            Nie tak prędko kutas staje,
            Baśń się baje, czas ucieka,
            ****oliza matka czeka,
            I już martwić się zaczyna -
            Bo nie widać s****ysyna...

            W końcu widząc, że nie wraca
            Myśli: "Na nic moja praca...
            Biedna dola jest matczyna.
            Oto już drugiego syna
            Losy wzięły mi zdradziecko!
            Jedno mi zostało dziecko,
            I do tego całkiem głupie".

            ...Głuptas miał to wszystko w dupie.
            Raz spokojnie po jedzeniu
            Chciał pochrapać sobie w cieniu.
            Coś mu jednak spać nie daje,
            Coś go ciągle gryzie w jaje.
            Więc się prędko zrywa z trawy,
            W portki patrzy się ciekawy
            A tu się po jajach szwenda
            Niby chrabąszcz - wielka menda!

            Głuptas już rozpinał gacie,
            By ją zgubić w sublimacie,
            Gdy wtem menda nieszczęśliwa
            Ludzkim głosem się odzywa:
            "Nie zabijaj chłopcze luby!
            Czemu pragniesz mojej zguby?
            Menda też stworzenie boże,
            Że inaczej żyć nie może
            I że czasem w jajo utnie -
            Nie gubże jej tak okrutnie!"
            Głuptas to serca bierze,
            Myśli sobie: "Biedne zwierzę,
            Że mnie utniesz, cóż to złego?
            Przecież nie zjesz mnie całego...
            A pocierpieć czasem mogę
            Idź więc dalej w swoją drogę!"

            A tu nagle menda znika
            I zmienia się w czarownika,
            Czarownika - czarodzieja,
            I do swego dobrodzieja,
            Co się w strachu z miejsca zrywa,
            W takie słowa się odzywa:
            - "Że litości miałeś względy
            Dla bezbronnej, słabej mendy
            I żeś jej darował życie -
            Wynagrodzę cię sowicie.
            Dam ja ci wskazówki pewne
            jak s*******ić masz królewnę.
            Sił twych mało tu potrzeba
            Jest kondona - samo****,
            Który ma tę dziwną siłę,
            Że gdy włożysz na swą żyłę
            I rozkażesz - on za ciebie
            sztos za sztosem ciągle ****e
            Czarodziejską mocą cudną!
            Ale zdobyć go jest trudno...
            Dupa strzeże go zaklęta,
            Na przechodniów wciąż wypięta,
            Z której mocą złego ducha
            Ustawicznie ogień bucha.
            I czy z bliska, czy z daleka,
            Żarem swoim wszystko spieka.
            I w tym mocnym, wielkim żarze
            Dupa się całować każe,
            Lecz gdy powiesz do niej słowa:
            - "Niech się ogień w dupie schowa!
            Sama się pocałuj właśnie!"
            - Wtedy ogień w dupie zgaśnie.
            I powoli, z dobrej woli,
            Kondon zabrać ci pozwoli.
            Za twą dobroć ja ci mogę
            Do tej dupy wskazać drogę.
            Weź ten kłębek z sobą razem,
            On ci będzie drogowskazem!
            Rzuć na ziemię i idź wszędzie,
            Gdzie się kłębek toczyć będzie.
            Lecz pamiętaj zawsze święcie
            Czarodziejskie to zaklęcie!"

            Tu czarownik, niby mara,
            Zniknł i rozwiał się jak para.
            Głuptas wstaje ucieszony,
            Bierze kłębek, rozbawiony,
            I nie mówiąc nic nikomu
            Po kryjomu znika z domu.

            Prędko, prędko baśń się baje,
            Nie tak prędko kutas staje.
            Głuptas idzie, nie ustaje,
            Coraz nowe mija kraje.
            Gdy stu granic minął słupy
            Zaszedł wreszcie aż do dupy,
            Z której ogień wieczny tryska.
            A podszedłszy do niej z bliska,
            Rozżarzonej nad pojęcie,
            Czarodziejskie swe zaklęcie
            Głuptas z całej siły wrzaśnie:
            "Sama się pocałuj właśnie!..."
            Wtedy dupa zawstydzona,
            Puściła go do kondona.

            Więc z kondonem, ucieszony,
            Pędzi wnet do ****olony.
            A gdy przybył do stolicy,
            Zaraz poszedł do ciemnicy,
            Gdzie się świecą, rozkraczona,
            Brandzlowała ****olona.

            Wkłada kondon na kutasa
            I... O dziwo! U głuptasa
            ****, co zawsze był jak z ciasta,
            Na olbrzyma się rozrasta!
            Na sto ****** się rozdziela
            Każdy gruby, jak ta bela,
            Każdy twardy, jak ze stali,
            Każdy długi na sto cali!
            Wszystkie ***** z całej siły
            Na królewnę się rzuciły,
            Każdy się jej w piczę wwierca,
            Każdy końcem sięga serca,
            Każdy jej się w piczy grzebie,
            Każdy ****e, ****e, ****e...
            Głuptas leży bez wysiłku,
            Czasem klepnie ją po tyłku
            Czasem w cycki pocałuje,
            A samojeb piczę pruje.
            Aż królewna ****olona
            Zchędożona, s*******ona,
            Ze zmęczenia ledwo żywa,
            Krzyczy: - **** się rozrywa!

            Takie przy tym tarcie było,
            Aż się w piczy zapaliło.
            By ugasić pożar ciała,
            Straż zamkowa przyjechała
            Z toporami, z bosakami,
            Sikawkami i kubłami,
            Słowem - z całym inwentarzem
            Używanym przy pożarze.
            I po długiej, ciężkiej pracy
            Ugasili ją strażacy.

            Tak została ****olona
            Z czaru swego wybawiona,
            I znów stała się prawiczką
            Z malusieńką, ciasną piczką.
            Głuptas dostał zaś w podziękę
            Pół królestwa i jej rękę.

            Król był taki ucieszony,
            Ze zbawienia ****olony,
            Że pomimo swej starości
            Kapucyna rżnął z radości,
            Tak się znowu poczuł młody
            Potem zaś wyprawił gody
            Głuptasowi z ****oloną -
            Mnie na gody zaproszono.
            Więc jak mówię, też tam byłam.
            Jadłam, piłam, *******iłam,
            Bawiłam się z nimi społem,
            Aż zasnęłam gdzieś pod stołem...

            Tu bajka dobiega końca
            Już za oknem patrzeć słońca
            Przy kominku babcia siwa
            Coś mamrocze, głową kiwa
            Dając dziatwie pouczenia
            O rozkoszach chędożenia.

            Których i Wam czytelnicy
            Autor tej powiastki życzy

            Skomentuj

            Working...