Wrzesień, w głębi lasu

Collapse
X
 
  • Czas
  • Pokaż
Clear All
new posts
  • marv
    Świętoszek
    • Mar 2009
    • 17

    Wrzesień, w głębi lasu

    Nie wie dlaczego do niego idzie. Przez las, który zna od dzieciństwa, przez gęsty zagajnik, w którym chowała się, gdy całą bandą bawili się w chowanego. W jego centrum znajdzie polanę, a na niej starą sofę i on będzie siedział właśnie na niej, gdy ona – podrapana i mokra od rosy – wyłoni się spomiędzy krzewów i gałęzi, zmarznięta i przestraszona, ale też obca samej sobie, pusta w środku, jakby wszystkie emocje z niej uleciały i nie miały już wrócić.

    *

    Wrzesień. Jedna z tych ładniejszych, polskich jesieni, nie całkiem utopionych w deszczu, ciepłych, skąpanych w miękkim blasku wcześnie zachodzącego słońca, rześkich, jeszcze nie mroźnych. Środa, normalnego tygodnia szkoły, więc powinna być właśnie na chemii czy może biologii, nie jest pewna, nie zapamiętała nowego planu. Zwykły dzień, zwykłego września, który nie różni się niczym od innych – ludzie rano idą do pracy, uczniowie do szkół… „A ****y do lasów” – myśli.

    *

    – Nie spodziewałem się, że przyjdziesz – dziwi się on. Choć przecież ledwie kilka godzin wcześniej, gdy przepychając się obok niej na klatce schodowej, przycisnął ją do ściany i na chwilę zatrzymali się w tej niewygodnej pozycji, a on delikatnie uniósł nogę, tak by udem naprzeć na jej krocze, poprosił, by przyszła. Powiedział gdzie i o której. Bardzo wyraźnie i powoli, jakby mówił w obcym języku i chciał się upewnić, czy zrozumiała. Oszołomiona jego dotykiem i krwią pulsującą nagle w skroniach, nie odpowiedziała nic, nie podniosła nawet wzroku, ale jakoś dała mu znać, mową ciała, zapachem czy oddechem, że przyjdzie.

    *

    Sofa stoi tu od zawsze. Jest zniszczona, mokra i brudna do tego stopnia, że nawet dzieciaki przychodzące tu jarać siadają na niej niechętnie. On zdaje się nie mieć takich zahamowań, bo przyjął pozycję króla rozwalonego na tronie. Jedną rękę zarzucił na oparcie, drugą położył na kolanie. Nogi rozłożył szeroko. Jest gruby, wysoki i zarośnięty, niczym zdewastowana przez życie wersja Świętego Mikołaja, który rzucił pracę i został tirowcem. Dżinsową kurtkę – tę, w której zawsze go widuje – złożył pedantycznie i zostawił na podłokietniku, siedzi więc tylko w spranym, czarnym t-shircie, niebieskich dżinsach i rozpadających się trampkach, choć nie jest wcale tak ciepło.

    *

    Ona stoi naprzeciw, na skraju lasu. Dwa razy mniejsza i młodsza od niego. W tej swojej idiotycznej, zielonej kurtce, którą kupiła jej mama. Puchowej, stanowczo za ciepłej na wrzesień. W tym głupim białym sweterku, upodabniającym ją do pensjonarki. W obcisłych, niebieskich dżinsach – jedynym elemencie dzisiejszej garderoby, który lubi. W białych majtkach i białym staniku, tak zwykłych, że sama nigdy nie zwróciłaby na siebie uwagi, kolejnym prezencie od mamy, ofiarowanym na ostatnie urodziny, bo „jest już kobietą” i „musi lubić swą nagość”.

    *

    – Zdejmij kurtkę – słyszy i od razu wykonuje polecenie, jakby system operacyjny automatycznie zareagował na komendę admina. Nie ma co z nią zrobić, a nie chce kłaść w krzakach, przez moment trzyma więc ciuch przed sobą w idiotycznym zawieszeniu. Dopiero po chwili przychodzi jej do głowy wyjście, rozgląda się wokół i wiesza kurtkę na jednej ze sterczących gałęzi.

    *

    – To też – mówi on i znów reakcja jest natychmiastowa. Ściąga sweter przez głowę i więźnie w nim na moment, bo materiał zahacza o kucyk – zwykły, dziewczyński kucyk, niefarbowanych, mysich włosów. Zawiązała go przed wyjściem do szkoły, nie wiedząc jeszcze, że otrze się o niego na klatce schodowej, ale w zasadzie pasuje, bo przecież jak inaczej miałaby się uczesać? Próbowała wielu innych opcji i zawsze dochodziła do wniosku, że wygląda tak samo – pokracznie i karykaturalnie, niczym puenta smutnego dowcipu o brzydkiej babie. Gdy w końcu udaje się jej uwolnić, sweter zawisa obok kurtki, a ona sama – automatycznie, nie potrzebując zachęty – sięga za plecy i rozpina stanik.

    *

    Piersi – małe, dziecięce, pasujące bardziej do 12-latki niż maturzystki – niemal natychmiast pokrywają się gęsią skórką, sutki twardnieją. Nie wie, czy z podniecenia czy z chłodu i w zasadzie jest jej to obojętne. Stara się o niczym nie myśleć. Zapomnieć nawet o sobie. Nie pamiętać, kim jest ten facet, nie myśleć o jego młodszym bracie – jej chłopaku – nie wspominać, gdy przyszła tu pierwszy raz, a on siedział tak, jak teraz i rozkazywał jej dokładnie tak samo, a po wszystkim powiedział, by nikomu nie pisnęła słówka, bo ją, ****a, udusi, ją i swojego braciszka, jeżeli będzie się rzucał.

    *

    Ogląda ją długo i bardzo uważnie, w milczeniu. Jego wzrok ślizga się po piersiach. Milimetr po milimetrze, jakby uczył się ich na pamięć. Czuje go na sutkach i w brzuchu. I niżej. Choć nie zdjęła spodni wie, że jego spojrzenie rozrywa dżins i wwierca się w krocze. Po kilkudziesięciu długich sekundach krzyżuje na piersiach ramiona – nie dlatego, że chce się zasłonić, ale dlatego, że zaczyna marznąć – i ten ruch wyrywa go z zawieszenia. Powoli, jakby jeszcze się wahał, sięga do rozporka, rozpina spodnie, zsuwa je razem z bokserkami z połowy ud i wyjmuje na wierzch kutasa. Jeszcze miękkiego, wielkiego i grubego, wyglądającego nieco pokracznie, niczym końcówka szlauchu.

    *

    – Chodź. – Nie musi tego mówić, bo ona już idzie. Powoli zmierza przez polankę, uważnie stawiając kroki. Ramiona wciąż krzyżuje na piersiach, ale po kilku metrach zatrzymuje się, opuszcza je wzdłuż ciała i patrzy mu w oczy.

    – Chodź – mówi znów on.

    *

    Ostry zapach kutasa dociera do niej, gdy tylko przed nim kuca. Ma go naprzeciwko oczu. Wciąż miękkiego, grubego, o wiele grubszego niż fiut jego brata, o wiele grubszego niż wszystkie, które w życiu widziała, jakby wprost wyrwanego ze słabego pornosa z gumowymi rekwizytami. Bierze go w dłoń – w jej małej rączce wydaje się jeszcze masywniejszy – i zsuwa napletek. Wysuwająca się spod skóry żołądź celuje wprost w nią. Nie musi już wydawać jej poleceń. Nie musi nic mówić, bo sama odgarnia kosmyk włosów za ucho, pochyla się i bierze go do ust. Za pierwszym razem – te trzy czy cztery lata temu – była pewna, że jej się nie uda. Że jej usta są zbyt drobne i prędzej się udusi, niż go w nich zmieści. Ale teraz już wie, że potrafi, otwiera je więc szeroko i kładzie sobie żołądź na języku. Smakuje słono – potem i spermą. W zasadzie nieprzyjemnie, gdyby to był smak czegokolwiek innego. Ale jako, że jest to smak fiuta, ona od razu robi się mokra.

    *

    Nigdy nie wie, ile to trwa. Wie tylko, że długo. Aż rozbolą ją szczęka i ręka, aż zdrętwieje język. Aż zmęczy się kucaniem na tyle, że klęknie na ziemi, ryzykując mokre plamy na kolanach. Nie pieści go, ani nie liże. Po prostu mechanicznie rusza głową w górę i w dół, palcami obciągając napletek. Raz za razem, raz za razem, czując jak rośnie i sztywnieje tak bardzo, że w końcu ma problem, by złapać dech. Po jakimś czasie czuje jego dłonie na czubku głowy i lekkie dociśnięcie. Przerywa wtedy i po prostu klęczy nieruchomo, z kutasem głęboko w gardle, aż on da znać, że może znów zacząć. Ten rytuał powtarza się kilka razy – gdy czuje, że zbliża się wytrysk, powstrzymuje ją i dociska do lędźwi, puszcza dopiero, gdy orgazm odchodzi. Pamięta, że kiedyś się dławiła i próbowała uwolnić. Oczywiście była zbyt słaba. Nauczyła się więc oddychać przez nos. Nauczyła się też zastygać w tych chwilach w bezruchu, by nie strzelił nagle, gdy nie jest na to przygotowana.

    *

    – Zrób sobie dobrze. Nie mam czasu się tobą zająć – słyszy po dziesięciu, może piętnastu minutach miarowego obciągania. Powinna być rozczarowana, ale czuje ulgę. Nie s****i się dziś do końca, nie popłacze się tak, jak ostatnio, prosząc, błagając by ją przeleciał, nie usłyszy śmiechu i wyzwisk. Wsuwa dłoń w majtki i niemal od razu przychodzi pierwszy orgazm. Wystarczy, że się dotknęła, poczuła wilgoć, a już eksplodowała. Wypuszcza go z ust i ciężko dyszy. Wielki, żylasty kutas, błyszczący śliną i śluzem, celuje wprost w nią, gdy uspokaja drżenie całego ciała. Bierze kilka głębokich oddechów – dokładnie w tym samym tempie, w którym robiła mu laskę – otwiera usta i znów się pochyla.

    *

    Za pierwszym razem, te trzy czy cztery lata temu, nie dała rady. Cała zdrętwiała, padła w końcu na ziemię, a on stanął nad nią i strzepał się sam, tryskając na całe jej ciało, nawet to okryte ubraniem, więc wracała do domu poplamiona i śmierdząca spermą. Myślała wtedy, że to tylko jednorazowy wyskok i nigdy więcej nie spojrzy mu w oczy. Nie bała się jego gróźb – zawsze myślała, że jest bardziej żałosny niż groźny – ale i tak nikomu nie powiedziała. Za to tydzień później znów poszła na polankę. I znów, i znów. Kiedyś posuwał ją tak długo, że niemal straciła przytomność. Bił ją w twarz, by nie odpłynęła, a gdy tryskał, miała wrażenie, że nic z tego nie jest realne. Że ugrzęzła w pornograficznym koszmarze śnionym przez kogoś innego. Innym razem, gdy wbrew protestom wsadził jej w tyłek, błagała, by skończył. Nie dlatego, że uwielbiała jak strzelał, lecz dlatego, że wszystko w niej rozerwał i była pewna, że coś uszkodził. Jeszcze innym razem spuścił się jej na twarz i trzymał unieruchomioną tak długo, aż sperma zaczęła zasychać. Wiedział, że będzie się tego wieczora widziała z młodym.

    *

    – Już – mówi, gdy jest gotowy, by kończyć. Wszystko w niej synchronizuje się w jednym, coraz gwałtowniejszym tempie – oddech, dłoń w majtkach, druga na jego fiucie, usta na żołędzi. Znów dochodzi, tuż przed nim, a gdy rozkosz rozlewa się po jej udach, po raz ostatni rusza głową i czuje smak pierwszej porcji spermy. Wysuwa fiuta tak, by mieć w ustach tylko końcówkę i ze spokojem przyjmuje kolejne strzały. Połyka, ale jest tego zbyt dużo, więc część wypuszcza kącikiem ust, skąd spływa na brodę i kapie na uda (nie przejmuje się już plamami, tyle razy nikt nie zauważył, że przestała się martwić). Przed ostatnim wytryskiem otwiera usta i kieruje twarz ku górze, by on widział, jak wypełnia ją nasieniem. Patrzy mu w oczy i głośno przełyka. Smak jest ohydny. Jednocześnie gorzki i słony. Ale to smak spermy, więc go uwielbia. Ociera twarz wierzchem nadgarstka. Odchyla się do tyłu, opiera dłonie o mokrą ziemię, wypuszcza powietrze.

    *

    Przez moment zastygają w takiej pozycji. On – rozwalony na sofie, z fiutem flaczejącym pomiędzy nogami. Wielki, obleśny i przegrany. Ona – klęcząca przed nim, półnaga, odchylona do tyłu, jakby się opalała. Ociekająca mętnymi strużkami nasienia. Mała, naga i zbrukana.

    *

    Później on wstaje, zapina spodnie, kładzie jej rękę na głowie i głaszcze, jakby nagradzał psa. Odchodzi. Ona też wstaje. Podchodzi do wiszących na gałęzi ubrań. Wyjmuje chusteczkę. Wyciera usta, piersi, brzuch. Bierze na palce trochę rosy i wciera ją w plamy na spodniach. A potem wraca do domu.
    Last edited by marv; 21-10-17, 12:06.
Working...