Opowiadanie z bloga: http://mysli-bez-cenzury.blog.pl/201...-w-walentynki/ (polecam generalnie, do poczytania)
Sobotnie poranki należą do najpiękniejszych momentów mojego życia. Pomimo wyłączonego budzika, z przyzwyczajenia zrywam się punktualnie o 6:00. Odsłaniam rolety, łapię pierwsze promienie wschodzącego słońca i ponownie zerkam na zegarek. Jest 6:02. Nie muszę przecież iść do pracy. Nic nie muszę. Mogę leżeć i spać, dopóki nie zechcę, by było inaczej. Ewentualnie, dopóki nie zgłodnieję na tyle mocno, by ruszyć się do kuchni. Najpierw jednak otulam się jeszcze ciepłą kołdrą, tworząc wokół siebie szczelną osłonkę na kształt kokonu. Niczym poczwarka, oczekująca na magiczną przemianę w motyla, delektuję się własnym ciepłem i przyjemnymi myślami, które wizualizuję w najdoskonalszy z możliwych sposobów – wprost pod moimi powiekami. Na ogół scenariusz zawsze jest ten sam, a tylko w szczególnych przypadkach ulega zmianie. Tak było i dziś, gdy wtulając się w hipoalergiczną poduszkę z wełny transgenicznej owcy zdałam sobie sprawę, jaki mamy dziś dzień… WALENTYNKI. Najgorsze z możliwych przekleństw samotnych kobiet i mężczyzn. Zdaje się, że i ja nabawiłam się chronicznej alergii na ten bezprecedensowy atak czerwonych serduszek, różowych całusków, słodyczy, rozkoszy, tęczy i cukrowej waty. Takie nic nie znaczące święta, kreowane przez amerykańskich imperialistów w celu zwiększenia sprzedaży bielizny w kolorze „fire red” i lizaków-serduszek, zwyczajnie nie wpisują się w kanony moich ulubionych dni w roku. Być może jest w tym trochę racji, że przyczyną mojej awersji jest zwyczajnie status związku: sama-jak-palec i wynikająca z tego ludzka zazdrość, kobieca zgryzota. Jednak ostateczna konkluzja pozostaje ta sama: szczerze nie znoszę walentynek.
Mniej więcej o 9:30 bezcelowe patrzenie się w sufit zbrzydło mi na tyle, iż postanowiłam wreszcie wyrwać się z objęć pościeli i udać do kuchni, w celu przygotowania w miarę pożywnego śniadania. Na dziś zaplanowałam sobie, poza zakupami, uzupełnienie dokumentów dla szefa, toteż potrzebowałam sporej dawki energii, aby uporać się z tym szybko i mieć wolne przez resztę dnia. Dwa jajka na miękko i porcja świeżej sałatki załatwiły sprawę. Kolejny obowiązkowy krok, to szybki prysznic – w celu pobudzenia krążenia – na przemian zimny i gorący. Doskonale ujędrnia także skórę, zwłaszcza jeśli zaraz po kąpieli całe ciało potraktujemy dobrej jakości balsamem. O tematyce kosmetycznej być może rozpiszę się innym razem. Wszystko zdarzyło się po wyjściu z łazienki, gdy odziana jeszcze w puszysty, różowy szlafroczek, zaopatrzona w kubek gorącej, esencjonalnej arabiki zabrałam się za wykonywanie służbowych nadgodzin. Wyciągając wypchane teczki ze swojej płóciennej torebki zauważyłam, że między równiutko ułożonymi kartkami wciśnięta jest niepasująca do reszty zestawu czerwona koperta. Zaciekawiona niespodziewanym znaleziskiem szybko odrzuciłam resztę rzeczy w kąt i zajęłam się dokładnymi oględzinami tajemniczego przedmiotu. Kopertę zalakowano srebrną, iskrzącą się niczym diament naklejką w kształcie serduszka. Mimo iż nadawca nie umieścił żadnej informacji dotyczącej potencjalnego adresata, nie miałam najmniejszej wątpliwości, że była ona przeznaczona właśnie dla mnie. Starannie rozpieczętowałam kopertę, aby przypadkowo jej nie uszkodzić i wydobyłam ukrytą w niej zawartość. Stanowiła ją miła w dotyku, jakby pokryta drobniutkim welurem, pudrowo-różowa kartka walentynkowa. Na nieco jaśniejszej, przedniej stronie okładki umieszczono ogromne serce, wykonane z tysięcy maleńkich kryształków, które, rozszczepiając światło z precyzją szklanego pryzmatu, mieniły się tęczową poświatą. Z bijącym sercem zajrzałam do wewnątrz. I wtedy uderzył mnie zapach bardzo dobrze znanych mi męskich perfum. Poza tym, ten elegancki charakter pisma, perfekcyjnie czarny tusz z drogiego pióra… to wszystko było nie do podrobienia.
„Choć to tylko drobny gest mojej sympatii, mam nadzieję, że umili Ci walentynkowy poranek. Przesyłając przyjazne całusy, życzę pięknego uśmiechu, pełnego kobiecej gracji i dziewczęcej niewinności. Do twarzy Ci w nim.”
Choć w słowach tych ciężko doszukać się ukrytego podtekstu, jakiegoś głębszego przekazu, to w moim mniemaniu znaczył on więcej, niż w rzeczywistej intencji autora. Zwłaszcza, że pochodził od… mojego szefa!
Miło byłoby podziękować mu za ten wyjątkowy gest. Gdybym tylko mogła być dziś obecna w firmie, razem z nim, z pewnością udałabym się do jego gabinetu. Czułby się nieco zaskoczony i zawstydzony tak szybką identyfikacją. Próbując odwrócić uwagę od swojego zakłopotania, z pewnością zapytałby, po czym rozpoznałam autora kartki. Wtedy ja, delikatnie pochylając się nad jego szyją, pobierając porządny łyk powietrza, szepnęłabym wprost do jego ucha:
„Perfumy. Na żadnym mężczyźnie nie pachną tak dobrze, jak na Tobie, szefie.”
To mówiąc, moje paznokcie wbiłyby się w jego gładko ogolone policzki, a usta przywarły do drżących z podniecenia ust. Za chwilę dowie się, jak bardzo mnie pragnie. Nie protestuje, choć mógłby. Z nieskrywaną przyjemnością pozwala mi na rozpięcie swojego rozporka i wsunięcie dłoni głęboko poza linię bielizny. Jestem zaskoczona, że w tych eleganckich spodniach ukrył się prawdziwy olbrzym, twardy niczym skała.
„Nie powinniśmy…” – mruczy, gdy zaciskam swoją dłoń na jego gładkich i wrażliwych klejnotach.
„To co najmniej niepoprawne…” – moje pocałunki powoli wędrują coraz to niżej.
„… nieprofesjonalne…” – I niżej.
„… poddaję się….” – szepcząc ostatnią, spazmatyczną sylabę, bez uprzedzenia wbija się głęboko w moje usta. Taka bezpośrednia relacja, dodaje mi jeszcze więcej odwagi. Wreszcie mogę bezkarnie delektować się jego ciałem. Z każdym spokojnym ruchem języka odbieram mu nie tylko przytomne myśli, ale całą tożsamość szefa. Dzisiaj, to on jest moim poddanym. Na każde zawołanie. Zrobi cokolwiek, o co tylko go poproszę, bowiem tak wyraźnie pragnie mojej oralnej pieszczoty. Nie przestaję go zaskakiwać, gdy do zabawy dołączam także obie dłonie, zwiększając jego doznania. To silny i postawny mężczyzna, zdecydowany i pewny siebie… a właśnie teraz wije się przede mną, niczym nastolatek, który po raz pierwszy w życiu doświadcza miłosnych uniesień pod kuratelą bardziej doświadczonej koleżanki. Mimo iż nie posiadam stosownego przeszkolenia praktycznego, to jednak teorię opanowałam doskonale. Miliony razy robiłam to z wieloma facetami… w mojej wyobraźni. Daję więc doskonały pokaz moich umiejętności.
„Tak… TAK!” – wykrzykuje coraz głośniej, przeplatając moje włosy między swoimi drżącymi palcami. Jest już bardzo blisko, dlatego wrzucam wolniejszy bieg. Pragnę jak najdłużej zatrzymać jego duszę w więzach cielesnej rozkoszy. Od nasady, aż po sam czubek, otulam go wilgotnymi pocałunkami w stylu francuskim, wsuwając jego męskość coraz głębiej i dalej, dopóki ciepły wystrzał w całości nie okrywa moich migdałków. Jest szczęśliwy, zadowolony, wciąż zaskoczony śmiałością swojej podwładnej. Z rozmarzonych oczu wyczytuję propozycję spotkania… Nie sposób oprzeć się temu urokowi…
Gdyby tylko moje walentynkowe fantazje mogły kiedykolwiek się ziścić… Wdychając zapach tajemniczej walentynki zupełnie zapominałam o Bożym świecie. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie darzą to święto taką czcią. Ma ono w sobie niespotykaną dotąd magię, by nawet najdrobniejsze przejawy sympatii przemieniać w wyjątkowo pikantne, realistyczne jak nigdy dotąd seksualne doznania.
Sobotnie poranki należą do najpiękniejszych momentów mojego życia. Pomimo wyłączonego budzika, z przyzwyczajenia zrywam się punktualnie o 6:00. Odsłaniam rolety, łapię pierwsze promienie wschodzącego słońca i ponownie zerkam na zegarek. Jest 6:02. Nie muszę przecież iść do pracy. Nic nie muszę. Mogę leżeć i spać, dopóki nie zechcę, by było inaczej. Ewentualnie, dopóki nie zgłodnieję na tyle mocno, by ruszyć się do kuchni. Najpierw jednak otulam się jeszcze ciepłą kołdrą, tworząc wokół siebie szczelną osłonkę na kształt kokonu. Niczym poczwarka, oczekująca na magiczną przemianę w motyla, delektuję się własnym ciepłem i przyjemnymi myślami, które wizualizuję w najdoskonalszy z możliwych sposobów – wprost pod moimi powiekami. Na ogół scenariusz zawsze jest ten sam, a tylko w szczególnych przypadkach ulega zmianie. Tak było i dziś, gdy wtulając się w hipoalergiczną poduszkę z wełny transgenicznej owcy zdałam sobie sprawę, jaki mamy dziś dzień… WALENTYNKI. Najgorsze z możliwych przekleństw samotnych kobiet i mężczyzn. Zdaje się, że i ja nabawiłam się chronicznej alergii na ten bezprecedensowy atak czerwonych serduszek, różowych całusków, słodyczy, rozkoszy, tęczy i cukrowej waty. Takie nic nie znaczące święta, kreowane przez amerykańskich imperialistów w celu zwiększenia sprzedaży bielizny w kolorze „fire red” i lizaków-serduszek, zwyczajnie nie wpisują się w kanony moich ulubionych dni w roku. Być może jest w tym trochę racji, że przyczyną mojej awersji jest zwyczajnie status związku: sama-jak-palec i wynikająca z tego ludzka zazdrość, kobieca zgryzota. Jednak ostateczna konkluzja pozostaje ta sama: szczerze nie znoszę walentynek.
Mniej więcej o 9:30 bezcelowe patrzenie się w sufit zbrzydło mi na tyle, iż postanowiłam wreszcie wyrwać się z objęć pościeli i udać do kuchni, w celu przygotowania w miarę pożywnego śniadania. Na dziś zaplanowałam sobie, poza zakupami, uzupełnienie dokumentów dla szefa, toteż potrzebowałam sporej dawki energii, aby uporać się z tym szybko i mieć wolne przez resztę dnia. Dwa jajka na miękko i porcja świeżej sałatki załatwiły sprawę. Kolejny obowiązkowy krok, to szybki prysznic – w celu pobudzenia krążenia – na przemian zimny i gorący. Doskonale ujędrnia także skórę, zwłaszcza jeśli zaraz po kąpieli całe ciało potraktujemy dobrej jakości balsamem. O tematyce kosmetycznej być może rozpiszę się innym razem. Wszystko zdarzyło się po wyjściu z łazienki, gdy odziana jeszcze w puszysty, różowy szlafroczek, zaopatrzona w kubek gorącej, esencjonalnej arabiki zabrałam się za wykonywanie służbowych nadgodzin. Wyciągając wypchane teczki ze swojej płóciennej torebki zauważyłam, że między równiutko ułożonymi kartkami wciśnięta jest niepasująca do reszty zestawu czerwona koperta. Zaciekawiona niespodziewanym znaleziskiem szybko odrzuciłam resztę rzeczy w kąt i zajęłam się dokładnymi oględzinami tajemniczego przedmiotu. Kopertę zalakowano srebrną, iskrzącą się niczym diament naklejką w kształcie serduszka. Mimo iż nadawca nie umieścił żadnej informacji dotyczącej potencjalnego adresata, nie miałam najmniejszej wątpliwości, że była ona przeznaczona właśnie dla mnie. Starannie rozpieczętowałam kopertę, aby przypadkowo jej nie uszkodzić i wydobyłam ukrytą w niej zawartość. Stanowiła ją miła w dotyku, jakby pokryta drobniutkim welurem, pudrowo-różowa kartka walentynkowa. Na nieco jaśniejszej, przedniej stronie okładki umieszczono ogromne serce, wykonane z tysięcy maleńkich kryształków, które, rozszczepiając światło z precyzją szklanego pryzmatu, mieniły się tęczową poświatą. Z bijącym sercem zajrzałam do wewnątrz. I wtedy uderzył mnie zapach bardzo dobrze znanych mi męskich perfum. Poza tym, ten elegancki charakter pisma, perfekcyjnie czarny tusz z drogiego pióra… to wszystko było nie do podrobienia.
„Choć to tylko drobny gest mojej sympatii, mam nadzieję, że umili Ci walentynkowy poranek. Przesyłając przyjazne całusy, życzę pięknego uśmiechu, pełnego kobiecej gracji i dziewczęcej niewinności. Do twarzy Ci w nim.”
Choć w słowach tych ciężko doszukać się ukrytego podtekstu, jakiegoś głębszego przekazu, to w moim mniemaniu znaczył on więcej, niż w rzeczywistej intencji autora. Zwłaszcza, że pochodził od… mojego szefa!
Miło byłoby podziękować mu za ten wyjątkowy gest. Gdybym tylko mogła być dziś obecna w firmie, razem z nim, z pewnością udałabym się do jego gabinetu. Czułby się nieco zaskoczony i zawstydzony tak szybką identyfikacją. Próbując odwrócić uwagę od swojego zakłopotania, z pewnością zapytałby, po czym rozpoznałam autora kartki. Wtedy ja, delikatnie pochylając się nad jego szyją, pobierając porządny łyk powietrza, szepnęłabym wprost do jego ucha:
„Perfumy. Na żadnym mężczyźnie nie pachną tak dobrze, jak na Tobie, szefie.”
To mówiąc, moje paznokcie wbiłyby się w jego gładko ogolone policzki, a usta przywarły do drżących z podniecenia ust. Za chwilę dowie się, jak bardzo mnie pragnie. Nie protestuje, choć mógłby. Z nieskrywaną przyjemnością pozwala mi na rozpięcie swojego rozporka i wsunięcie dłoni głęboko poza linię bielizny. Jestem zaskoczona, że w tych eleganckich spodniach ukrył się prawdziwy olbrzym, twardy niczym skała.
„Nie powinniśmy…” – mruczy, gdy zaciskam swoją dłoń na jego gładkich i wrażliwych klejnotach.
„To co najmniej niepoprawne…” – moje pocałunki powoli wędrują coraz to niżej.
„… nieprofesjonalne…” – I niżej.
„… poddaję się….” – szepcząc ostatnią, spazmatyczną sylabę, bez uprzedzenia wbija się głęboko w moje usta. Taka bezpośrednia relacja, dodaje mi jeszcze więcej odwagi. Wreszcie mogę bezkarnie delektować się jego ciałem. Z każdym spokojnym ruchem języka odbieram mu nie tylko przytomne myśli, ale całą tożsamość szefa. Dzisiaj, to on jest moim poddanym. Na każde zawołanie. Zrobi cokolwiek, o co tylko go poproszę, bowiem tak wyraźnie pragnie mojej oralnej pieszczoty. Nie przestaję go zaskakiwać, gdy do zabawy dołączam także obie dłonie, zwiększając jego doznania. To silny i postawny mężczyzna, zdecydowany i pewny siebie… a właśnie teraz wije się przede mną, niczym nastolatek, który po raz pierwszy w życiu doświadcza miłosnych uniesień pod kuratelą bardziej doświadczonej koleżanki. Mimo iż nie posiadam stosownego przeszkolenia praktycznego, to jednak teorię opanowałam doskonale. Miliony razy robiłam to z wieloma facetami… w mojej wyobraźni. Daję więc doskonały pokaz moich umiejętności.
„Tak… TAK!” – wykrzykuje coraz głośniej, przeplatając moje włosy między swoimi drżącymi palcami. Jest już bardzo blisko, dlatego wrzucam wolniejszy bieg. Pragnę jak najdłużej zatrzymać jego duszę w więzach cielesnej rozkoszy. Od nasady, aż po sam czubek, otulam go wilgotnymi pocałunkami w stylu francuskim, wsuwając jego męskość coraz głębiej i dalej, dopóki ciepły wystrzał w całości nie okrywa moich migdałków. Jest szczęśliwy, zadowolony, wciąż zaskoczony śmiałością swojej podwładnej. Z rozmarzonych oczu wyczytuję propozycję spotkania… Nie sposób oprzeć się temu urokowi…
Gdyby tylko moje walentynkowe fantazje mogły kiedykolwiek się ziścić… Wdychając zapach tajemniczej walentynki zupełnie zapominałam o Bożym świecie. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie darzą to święto taką czcią. Ma ono w sobie niespotykaną dotąd magię, by nawet najdrobniejsze przejawy sympatii przemieniać w wyjątkowo pikantne, realistyczne jak nigdy dotąd seksualne doznania.
Skomentuj